Narzekanie zaczynało się już niedługo po Świętach Wielkanocnych i trwało aż do samego Bożego Narodzenia. Towarzyszyło temu obiecywanie, że są to ostatnie tak duże przygotowania, które będą miały miejsce, a kolejne święta spędzimy przy kawie i kupionych ciastkach.

Jednak jak co roku - zapach pieczonego ciasta unosił się już tydzień wcześniej.  

Choinka była tematem sporów rok w rok. Za duża zajmie zbyt dużo miejsca, a za mała… będzie jakaś taka… zbyt mała. Straszenia, że w tym roku będzie bez choinki, bo nikt jeszcze nie umarł od tego, że zabrakło mu drzewa w salonie, nie było końca.

Jednak jak co roku - choinka ubrana była już miesiąc wcześniej, uginając się pod ciężarem powieszonych na niej cukierków.

“Tylko nie wieszaj na samym dole, bo pies zje!”, “Te najładniejsze bombki powieś na górze!”, “Zapytaj dziadka, czy nie zapomniał kupić lampek!”. Zapomniał, bo zawsze zapominał. Brał wtedy w swoje spracowane dłonie stare lampki, które sprawdzał - światełko po światełku - do czasu aż same nagle zaczynały działać. Dziadek był przeciwnikiem kupowania lampek, od czasu, kiedy pies przegryzł kabel i nowe, nieużyte jeszcze lampki, musiały zostać umieszczone w śmieciach.

Dwunastu potraw nigdy nie było. “Jak zrobicie, to będą”. No, nie było, czyli żeśmy nie zrobili. Babcia próbowała nam jednak udowodnić, że są: “w sałatce jarzynowej jest marchewka, seler i ziemniak, a to już trzy potrawy!”. To kończyło wszystkie dyskusje. Wszyscy bali się sprzeciwić, bo babcia uzbrojona była w mokrą kuchenną szmatkę, a ten kto kiedyś taką szmatką dostał, ten wie, że nie jest fajnie nią dostać.

Kuchnia była wyłączona z użytku już tydzień wcześniej. Nikt nie wejdzie, a jak ktoś już da radę się przedostać, to nie jest pewne, czy wyjdzie. Prawdopodobnie by nie wyszedł, ale nikt nie próbował dyskutować, to i ofiar zabrakło.

Pomrukiwanie babci choć niby pod nosem, słyszalne było nawet przez zamknięte drzwi. Wszyscy wtedy wiedzieli, że znów zapomnieliśmy o tym, że ostatnim razem na biały obrus kapnął barszcz, a babcia właśnie odkryła, że plama złośliwie nie zniknęła. “Połóż w to miejsce miskę z rybą, to nie będzie widać”. No i nie było widać.

Dobrze, że święta wypadają w zimę, bo żadna lodówka nie byłaby w stanie pomieścić tych zapasów jedzenia. Karpia było tak dużo, że mama jadła go jeszcze do Świąt Wielkanocnych. Wcześniej był zamrożony, także spokojnie.

Nikt nie wie, jak działał mechanizm, w którym zawsze trzeba było czekać na dziadka, choć jego jedynym punktem w planie dnia, było pójście do kościoła, a babcia, choć zrobiła wszystko (słownie: wszystko), siedziała ubrana w swoją ulubioną niebieską koszulę już pół godziny wcześniej, stukając palcami w stół i narzekając na niepunktualność dziadka.

Wszyscy zasiadali do stołu na krzesłach (każde inne, bo nikt nie ma aż tyle takich samych krzeseł w domu), ale babcia jako jedyna siadała na swojej ulubionej pufie, żeby “mieć blisko do kuchni”. Zawsze po zjedzeniu zupy zrywała się, żeby posprzątać (i mieć pretekst, żeby pójść do kuchni zapalić papierosa). Dziadek jak tylko zobaczył, że babcia sobie poszła, przenosił się na fotel, wyciągał nogi na pufie i włączał telewizor. To za każdym razem wywoływało pretensje babci, ale nikt z nim nigdy nie wygrał (nawet wspomniana wyżej babcia). “Klan” leciał tak czy siak.

Zmęczona babcia znów powtarzała, że to ostatni raz, a kolejny będzie przy kawie i kupionych ciastkach.

Jednak jak co roku - zapach pieczonego ciasta unosił się już tydzień wcześniej.  

W tym roku jednak jedno miejsce znów będzie stało puste, smętnie przypominając o tym, kto zawsze na nim siedział. Choć wciąż mam wrażenie, że zapach pieczonego ciasta dalej unosi się w powietrzu, w kuchni czuć dym czerwonych, drapiących w gardło papierosów, a pufa, na której zawsze siedziała dalej wygląda jakby ktoś przed chwilą na niej siedział, bo poduszka wciąż jest odkształcona, to jednak coś jest jakoś inaczej.

Babciu, dlaczego umarłaś?

Wróć, bo… coś jest jakoś inaczej.

Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter