Mors est quies viatoris, finis est omnis laboris. Kresem wędrówki ziemskiej jest śmierć, spoczynkiem utrudzonego pielgrzyma, jest ustaniem wszelkiej pracy, uciemiężenia wszelakiego, znoju i trudu. Napracował się ks. Władysław co niemiara, zawsze w drodze, zawsze niespokojnym wzrokiem ogarniający świat, wzrokiem szukającym, co by jeszcze do zrobienia było. Wychylony ku światu, nie po to, by pożytków własnych szukać i korzyść czerpać z takiego bądź innego dobrze zrobionego interesu, ale po to, by ubogacić świat bogactwem swoim, świat upiększyć, polepszyć, na ile polepszyć się pozwalał. Ku światu wychodził nie po to, by korzyść ciągnąć dla siebie, ale by dawać, zawsze niespokojny, czy aby kto w tarapaty i biedę nie popadł, czy niedostatku nie cierpi. Siecią dobroci otoczyć chciał każdego, kogo nieszczęśliwy los dotknął. Niósł w sobie piękno, ukryte, dyskretne, które odbijało się w miejscach, gdzie dane mu było być. Wystarczyło przekroczyć próg plebani w Rybarzowicach, by znaleźć się w świecie innym, przytulnym, ciepłym, miłym, który znamieniem był naznaczony Władka: obrazy, rzeźby, meble, dywany. O gospodarzu dawały świadectwo aż nadto wyraziste.
          Niedaleko przyjdzie nam szukać dowodów wewnętrznego piękna Władysława, które roztoczyło swój urok na zewnątrz, rozlało się poza Nim, utkwiło w świecie otaczającym nas. Wystarczy odwiedzić kościół w Rybarzowicach, rozbudowany, zadbany, zdawać by się mogło, że w każdym centymetrze kwadratowym wypieszczony jego ręką, ciepłą i troskliwą, wymuskany, jakby przedłużenie Jego serca. Ale jeszcze zadziw większy budzi otoczenie kościoła, ogród zdawałoby się rajski, z grotami, głazami (znakomicie wkomponowanymi w całość), roślinami, szemrzącą wodą. Jak bardzo trzeba kochać parafian, jak bardzo trzeba się zaangażować w ich życie, by stworzyć znakomite warunki, w których mogliby poczuć się u siebie, mogliby odnaleźć się w ciszy i pięknie Boga. A przecież nie kończyło się wszystko na oprawie zewnętrznej, bo i strawą duchową obfitą i dobrze przygotowaną, karmił swoje siostry i braci w Chrystusie. Jestem przekonany, że ks. Władysław dbając niepomiernie o kościół (ten w wymiarze materialnym, przestrzennym) oraz Kościół w wymiarze instytucjonalnym (vice – dziekanem dekanatu Go wybrali przecież), pozostał księdzem nie kościelnym, ale ewangelicznym, tzn. ważniejszy był dla Niego człowiek, nawet spoza Kościoła, z Kościołem mało powiązany, ale w biedzie, pogubieniu i potraceniu.
          Kiedy nić wspomnień snuję osobę Władka oplatającą, nie mogę nie wspomnieć Jego towarzyskości, otwarcia na człowieka, wręcz potrzeby otaczania się ludźmi, którzy zresztą uwielbiali z Nim być, wręcz lgnęli do Niego. Świadectwem to było ogromnej predylekcji osoby Władysława do rozmowy, dzielenia się doświadczeniami, ale i otwartości na doświadczenia innych, nieustannej gotowości zmiany swoich przekonań i przeświadczeń, gdy racje mu przekonujące rozmówca przedłożył. I znowu zadziw ogromny budził tym, że (inaczej niż wszystko wiedzący naznaczeni asystencją Ducha Świętego duchowni wielebni) słuchać umiał jak nikt, chłonął w siebie to, co do Niego mówiono, ucząc się, ile tylko można było, od swego rozmówcy. Plebania w Rybarzowicach rozbrzmiewała gwarem rozmów, czasami gorących, czasami niezobowiązujących, ale zawsze w aurze ogromnej kultury i rzeczowości.
          To nieprawda, że kiedy człowiek odchodzi z tego świata, świat staje się przestronniejszy. Tak mogłoby się potocznie wydawać. Ktoś zrobił miejsce innemu, odsłoniła się jakaś przestrzeń. Nie taka jest logika ludzkiej obecności i odejścia, obecności tej zgaśnięcia. Kiedy odchodzi człowiek dobry (dobry naprawdę, nie taki, który za dobrego chce uchodzić, który lubi grę pozorów), świat naprawdę się kurczy, staje się ciaśniejszy, duszny niepomiernie, mroczniejszy. Władysławie, taki stał się świat dla mnie, kiedy pierwsza wieść o Twojej śmierci dotarła do mojej świadomości. Uboższy o Twoją obecność, dobroć i ciepło, które roztaczałeś wokół siebie.
          Pisał R. M. Rilke:
                    O Panie, własną śmierć każdemu daj,
                    Daj umieranie, które z życia płynie,
                    Gdzie miał swą miłość, cel i biedowanie.
 
                    Bo my jesteśmy tylko liść, łupina.
                    A wielka śmierć, co w każdym tkwi głębinie
                    Oto jest owoc ów, co zbiera w sobie wraz.
 
          Ks. Władysław umierał śmiercią własną. Śmierć przepoił swoją niepowtarzalną osobowością. Jak zawsze nie absorbujący sobą, nawet w szczytowym cierpieniem przenikniętym okresie choroby nowotworowej do bólu się nie przyznawał, ból ignorował, ciągle cierpliwie znosząc gości, twarz wyniszczoną cierpieniem pogodną pokazując. Widać było aż nadto wyraźnie, że goni resztkami sił. Kiedy telefonicznie pytałem zwyczajowo o samopoczucie (mając świadomość ogromnego bólu, jaki Nim targa, łagodzonego morfiną i innymi środkami uśmierzającymi) słyszałem spokojny, pokorny głos: jest dobrze, da się wytrzymać, nie boli. Pamiętam ostatnią moją wizytę niedługo przed Jego śmiercią. Wzrokiem gasnącym spojrzał na mnie, ale będąc przytomny, powiedział: to jest tragedia. Zrozumiałem. Ten, co chciał jeszcze tyle zrobić (w szczytowym okresie choroby rozpoczął malowanie kościoła oraz wymianę wszystkich okien na plebani - sic!), tyle dobra sobą pomnożyć pragnął, w bezsilności swojej, co począć, nie wiedział. Nie mógł już nic więcej, jak tylko zasypiając (to pod wpływem środków przeciwbólowych), poddać się nieuchronnej śmierci. Przyjął śmierć śpiąc. Spokojnie. Pewnie. Wiedział, Komu się powierza.
          Ks. Władysław poszedł dalej. Rozpoczął nową, nie do wyobrażenia przygodę. Porywaj nas za sobą Władysławie i życiem swoim i śmiercią. Zakończę Norwidem, bo inaczej nie potrafię. Pod deklaracją poety podpisuję się bez reszty:
                              Tobie – U m a r ł y, te poświęcam pieśni,
                              Bo cień gdy schyla się nad pergaminem,
                              To prawdę czyta, o podstępach nie śni...
                              Tobie poświęcam, Włodziu! ... słowem, czynem,
                              Modlitwą... bliskim znajdziesz mnie i wiernym
                              - Na szlaku białych słońc – na tym niezmiernym,
                              Co się kaskadą stworzenia wytacza
                              Z ogromnych BOGA piersi... co się rozdziera
                              W strumienie... potem w krzyż się jasny zbiera,
                              I wraca – i już nigdy nie rozpacza!...
                             
                              Tam czekaj... drogi mój! ... każdy umiera...
 
 
                                                                                 Ks. Leszek Łysień
Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter