W liście do Filipian autorstwa św. Pawła czytamy słowa heauton ekenosen, co w wersji łacińskiej brzmi: sed semetipsum exinanivit, a na język polski zostało przetłumaczone: lecz ogołocił samego siebie. Termin kenoza, który w oryginalnym tekście występuje w formie czasownikowej, jest pochodzenia greckiego i należy do teologii biblijnej, zaś, jak nas informuje Mały słownik teologiczny, oznacza samouniżenie się boskiego Logosu we wcieleniu, posłuszeństwo Chrystusa wobec Ojca i świadome przyjęcie przezeń śmierci. Kenoza polega na tym, że Jezus Chrystus w swoim ziemskim życiu, stawszy się ze względu na nas sługą, wyrzekł się okazywania chwały przynależnej mu na mocy natury. Sam termin kenoza odsłania jakiś przerażający proces pustoszenia, anihilacji, rezygnacji z siebie, wyzucia z własnego bytu, wyzbycia się siebie, samoogołocenia. Proces tyleż bolesny, co kuszący bogactwem przygody, przekraczania granic, smakowania radykalnej inności. I tak Bóg z wysokości swojego majestatu, wyżynnej potęgi swojej wszechwładzy dokonuje swoistej exinatio, samounicestwienia, samouniżenia, samoogołocenia w Jezusie Chrystusie. Bóg radykalnie wyzbywa się samego siebie, trwoni siebie. Ale oto z owego pełnego boleści i dramaturgii procesu wybłyska postać Chrystusa, która porywa ku niewyobrażalnym działaniom, ku potężniejącym możliwościom, jakie człowiek zainspirowany ogołoconym i wyniszczonym Bogiem, jest w stanie z siebie wykrzesać. Ogołocony i wyniszczony Bóg rozszerza naturę ludzką do granic możliwości. Ten, który sam siebie ogołocił, wyniszczył, zubożył do ostatnich granic, staje się źródłem bogactwa nieprzebranego. Oto przedziwna logika, która rządzi relacjami bosko – ludzkimi, logika wybrzmiewająca przenikaniem się trwonienia i pomnażania. Im więcej samounicestwienia, tym potężniejsza przestrzeń eksplodująca bogactwem nowości. Pisał Peter L. Berger: „Bóg staje się wiarygodny tylko w ramach kenozy, to znaczy przekonania, że uczestniczy w cierpieniach świata i zwycięsko je przemaga. Owo uczestnictwo i przezwyciężenie najpełniejszy wyraz znajduje w Jezusie Chrystusie, a zwłaszcza w Jego śmierci i zmartwychwstaniu. Jeśli w procesie tym dzieje się Bóg, nie można tego, co ujawnia Chrystus traktować jedynie jako symbolicznego przedstawienia. Mówiąc inaczej nie można Jezusa traktować jedynie jako metafory”. Chrystus, Bóg w Chrystusie i człowiek w Chrystusie, ciągle idą dalej, bo taka jest logika trwonienia, a poprzez trwonienie pomnażania bogactwa wszelakiego. Iść naprzód, to coś zostawić za sobą, coś co może być ciężarem, balastem zbytecznym, co na pewnym etapie było konieczne, ale odpaść musi w końcu jako coś przebrzmiałego. Zatem Chrystus nie zatrzymuje się w Galilei, nie zatrzymuje się w Jerozolimie, nie zatrzymuje się w Kościele - strukturze Kościoła uwarunkowanej historycznie, (w kościołach, jakie by one nie były: gotyckie, barokowe, klasycystyczne), idzie dalej, aż do samego rdzenia człowieka, przenika coraz głębiej relacje międzyludzkie. Spójrzmy w otchłań kenotycznej dramaturgii. J. Moltmann sięgając do początków samych boskiego „wikłania się” w stworzenie, do owego poświadczonego przez Biblię „Uczyńmy człowieka”, kiedy nieskończony Bóg, jaśniejący nieprzebranym bogactwem możliwości, dokonuje skupienia uwagi na tym właśnie działaniu, z którego wyłoni się istota ludzka, pisze: „Bóg ‘decyduje się’: integralnie związane, nieodłączne od tej decyzji jest ograniczenie się Boga do tej jednej możliwości, a z kolei nieodłączne od tego samoograniczenia jest pierwsze samouniżenie się ze strony Boga. Jest to widoczne w fakcie, iż Bóg umieszcza swój obraz i swą chwałę w ziemskim stworzeniu, w człowieku, co zarazem oznacza, że sam zostaje wciągnięty w historię swych stworzeń”. Sam decyzję podejmując, pozwala się ponieść fali, która wytrysnęła (i odwiecznie tryskała) z głębi Jego istoty. A fali tej inaczej nie sposób nazwać, jak miłością. Z otchłani kenotycznej dramaturgii wyłania się człowiek. Sięgnijmy teraz po Nietzschego, jak zawsze niepokornego i nazbyt gwałtownego. W Tako rzecze Zaratustra pisze: „Tak oto przemówił raz do mnie dyabeł: <i Bóg ma swe piekło: jest niem miłość ludzi>. Zaś niedawno te słowa zasłyszałem: Bóg nie żyje; litość nad człowiekiem przyprawiła Boga o śmierć”. Pomiędzy miłością i litością zionie przepaść. Miłość może być piekłem, ale jest też niebem. A raczej jest splotem piekła i nieba. W miłości wypala się diament, to co trwałe, niezniszczalne. Miłość jest samoogołoceniem, wyzuciem z siebie, w swoim zasklepieniu i drobiazgowym przywiązaniu do siebie. Nietzsche zderza ze sobą miłość i litość. Litość mąci wzrok, miłość widzi na przestrzał, patrzy przenikliwie. Z tego spojrzenia wyłania się człowiek. Bóg nie lituje się nad człowiekiem, Bóg kocha. W tej miłości rośnie człowiek. Pisze Nietzsche: „Zważcież i to słowo jeszcze: każda wielka miłość jest ponad współczuciem: gdyż ona chce rzecz ukochania dopiero – stworzyć!”. Miłość stwarza nowego człowieka, ale musi najpierw ogołocić starego z całego blichtru, powierzchownej świetności i wystawności, jakiejś maski, za którą nic się nie kryje, poza pustką. Miłość ma moc demaskującą, dlatego jest w pewnym sensie bezlitosna. W jej ogniu wypala się to, co nieistotne i zbyteczne.
Mamy oto czas zarazy, czas epidemii. Ona poddaje człowieka procesowi pustoszenia. Wyzuwa go z najprostszych ludzkich gestów: podania ręki, bliskości, ciepła, uśmiechu. Człowiek zakłada maseczki, rękawiczki – cały staje się separacją, oddaleniem, przerażeniem, tłumioną wrogością. Epidemia wyniszcza międzyludzkie relacje. Ale odzierając istotę ludzką z całego bogactwa codziennych zachowań, koncentruje ogromną energię na czymś innym: na niecodziennym bohaterstwie i pełnym ofiarności byciu dla drugiego człowieka. Ogołocony z boskości i kultu Bóg spotyka się z zatrwożonym w swoim człowieczeństwie człowiekiem. I Bóg i człowiek przeszli przez dramaturgię kenozy. Bóg w swoim człowieczeństwie, nareszcie uwolniony od powierzchownej świetności kultu, dymu kadzideł, wyzwolony z kamiennych i marmurowych świątyń, pontyfikalnych szat i zachowań pełnych pustego dostojeństwa urzędowych strażników kultu, staje się potężną energią dobroci w służbie drugiemu człowiekowi. Ogołocony człowiek bierze z ogołoconego Boga to, co najważniejsze: energię dobra, która opromienia i ogarnia spustoszonego człowieka. Nie Kościół staje się miejscem obecności Boga, ale człowiek w swoim zmaganiu z zarazą. Ileż trzeba cierpliwości i samozaparcia, by podołać byciu razem na paru metrach kwadratowych mieszkania. Ile wrażliwości, by nie ranić wulgarnym słowem, grożącym gestem. By nie stworzyć dodatkowego piekła pośród najbliższych. Bóg ogołocony ze świątyń i ceremonii winien wejść w głąb międzyludzkich relacji, przepoić je dobrocią i ciepłem. To teraz jest czas próby i sprawdzianu, czy dotychczas Boga tylko wspominaliśmy zgromadzeni w opływających splendorem świątyniach, czy też Bogiem żyliśmy. A świątynie? Na granicy bluźnierstwa pytał Nietzsche: „Czymże są jeszcze te kościoły, jeśli nie są grobowcami i pomnikami Boga?”. Ważne jest to, by zmartwychwstał Chrystus w naszym bólu i strachu, rozwalił grób naszych rozpaczy i lęków, by zajaśniał w mroku klęski.

Ks. Leszek Łysień
Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter