Piszę to w związku z Dniem Chorego, który w Kościele obchodzony jest we wspomnienie NMP z Lourdes, 11 lutego. Rzeczywistość choroby. Przerażająca, trudna do zniesienia, jakże często bulwersująca, rozbijająca nasz świat w kawałki trudne do ponownego złożenia w całość (zwłaszcza jeżeli dotyka dzieci, ludzi młodych, w pełni sił człowieka dojrzałego). Ale i wtedy trudna do pojęcia (i przyjęcia), kiedy ugodzony nią zostaje człowiek stary. Słabość, bierność, wycofanie się z życia i pustosząca, dewastująca życie pustka.

         Przychodzi w związku z chorobą bardzo często doświadczenie szpitala. O swoistym rytmie życia szpitalnego, jego obyczajach, języku pisał przenikliwie i z wyczuciem ogromnym Robert Barron, biskup pomocniczy diecezji Los Angeles: „Na przykład normalny rytm dnia i nocy jest w szpitalu zakłócony i wywrócony do góry nogami. Ma się jedynie mglistą świadomość ruchu słońca po niebie, a ludzie pakują ci się do pokoju tak samo regularnie o drugiej w nocy, co o drugiej po południu. (...). Podobnie i zwyczajne różnice między tym, co prywatne, a tym, co publiczne, w szpitalu po prostu znikają. Jak wiele lat temu mówiła mi mama po długim powrocie ze szpitalnego świata: ‘gdy wchodzisz do szpitala, wkładasz wstydliwość do małego woreczka i zostawiasz przy drzwiach. Gdy wychodzisz do domu, bierzesz ją z powrotem’. Pielęgniarki, salowe, studenci medycyny, lekarze, chirurdzy i inni pracownicy mają prawo do oglądania twej anatomii w zasadzie kiedy tylko chcą. (...) Świat szpitalny ma własny odrębny język, w dużej mierze uwarunkowany liczbami: wartości ciśnienia krwi, temperatury, poziomu hemoglobiny (...)”. Wreszcie doznaniem najtrudniejszym do zniesienia jest bierność. I znów pisze Barron: „Gdy przekraczasz drzwi szpitala, po prostu przekazujesz swe życie w ręce innych ludzi. Transportują cię, badają, potem czekasz na wyniki (nieznośna tortura psychiczna), mówią ci, czemu jeszcze musisz się poddać, pobierają ci krew i tną twoje ciało” (Żywe paradoksy).

         Choroba wystawia na próbę całe jestestwo człowieka, bo i całe jest w chorobę wtrącone. Nie jest przecie tak, że gdy ciało zostanie dotknięte choroby jadem, duch jest z tego doświadczenia wyłączony. Zbyt często tak bywa, że duch cierpi niepomiernie bardziej niż fizyczny wymiar człowieka. Pisał z przerażającą jaskrawością Z. Herbert w wierszu Wstyd

         Kiedy byłem bardzo chory opuścił mnie wstyd

         bez sprzeciwu odsłaniałem obcym rękom wydawałem obcym oczom

         biedne tajemnice mego ciała

         Wkraczali we mnie ostro powiększając poniżenie (...).

Oto jak choroba dobywa z człowieka te doznania, które ten chciałby ukryć najgłębiej, wymazać je z przebogatej tablicy emocjonalnej. Doznania paraliżujące: bezsilność, poniżenie, bezlitosny wstyd. A co gorzej jeszcze, to w chorobie, przewlekłym procesie jej pogłębiania się, istota ludzka stacza się w coraz głębszą otchłań niemocy i paraliżującego dyskomfortu, uwłaczających godności człowieka zachowań niechcianych, obrzydliwie zawstydzających. Znowu z porażającą jasnością i konsekwencją oddaje to utwór Janusza Szubera:

         Jej młodość i wiek dojrzały znałem z fotografii

         Elegancka kobieta, pedantka, dobra gospodyni

         Starej daty: wyszukane ciasta i pasztety

         Czas poddany dyscyplinie ładu i umiaru

         Kunsztowny haft pisma, pasjans i lektura.

 

         W ostatnich latach życia przestała być sobą:

         Upokorzony umysł, węch i obrzędy z wydalaniem

         Ślady ekskrementów na przedmiotach

         Zegar bez wskazówek bełkot w miejsce mowy

         Tego doświadczenia nie mogłem zrozumieć

         Na ból, śmierć, kalectwo

                            - to było źródłem mego buntu

         Zdegradowanej nie dźwigały wzniosłe monologi Hioba.

Rozumiemy bunt i ból, rozumiemy niezgodę na chorobę, zwłaszcza tę, która degraduje, osobę chorą zawłaszczając i czyniąc ją igraszką sił diabolicznych. Czy ten, który stworzył radość i piękno zdrowia, musiał tak potwornie otoczyć je mrokiem choroby? Czy w chorobie człowiek nie staje się w sposób aż nader oczywisty igraszką sił demonicznych? Czy mieszania poniżenia, niemocy, wstydu nie stanowi wybuchowej substancji wystrzelonej w kierunku Boga, nie stanowi zarzewia protestu wybrzmiewającego w pełnej patosu eksklamacji Konrada: „Krzyknę, żeś Ty nie ojcem świata, ale...”?.

         A jednak... Daje do myślenia, że słowo Car jest już głosem diabła, że ikoną chrześcijaństwa nie jest socrealistyczny robotnik wykuwający młotem nowy świat i nową epokę, opętany aktywizmem bezgranicznym Faust, ale wyniszczony i unieruchomiony na krzyżu Chrystus. Wobec doświadczeń bezsilności o różnym stopniu natężenia (aż po najokrutniejsze, najbardziej nieznośne) jedno tylko możemy uczynić: powierzyć siebie Mocy Bożej, która już wie, jak i co z naszą chorobą zrobić, tą, co w niezmierzonej perspektywie Boga jawi się jako „wiekuistego zwycięstwa zaranie”. Oto co pisze w Brewiarzu doświadczony cierpieniem i przez nie tak bardzo pogłębiony Herbert:

         Panie, dzięki Ci składam za strzykawki z grubą i cienką jak

         włos igłą, bandaże, wszelki przylepiec, pokorny kompres,

         dzięki za kroplówkę, sole mineralne, wenflony, a nade

         wszystko za pigułki na sen o nazwach dźwięcznych jak

         rzymskie nimfy,

         które są dobre, bo proszą, przypominają, zastępują śmierć.

Może jest tak, że choroba cierpliwie, boleśnie powierza nas śmierci, a poprzez nią twórczej miłości Boga, dzięki której zajaśniejemy nadludzkim bogactwem czynu.

                                                                           Ks. Leszek Łysień

 

Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter